Menu

Współpraca

Zaloguj się

Jeżeli nie posiadasz jeszcze konta w naszym serwisie, zarejestruj się już teraz.
Zapomniałeś hasło? Kliknij tutaj.

Ludzie

Ciągle głodny życia. Szkic do portretu Tadeusza Kozaka

Dodano: Środa, 22 kwiecień 2009 / Ilość wyświetleń: 9562Fot. Z archiwum AZS Zakopane

Bracia
Nie bądźmy zarozumiali
Ani egoistyczni,
Spójrzmy poza koniec nosa
I bądźmy logiczni.
Bo zawiść
Gorycz wywołuje.
Przyjaźń niszczy,
Intrygę gotuje.
A zazdrość złe uczucia budzi,
Tu się ukazują
Charaktery ludzi
Niech wreszcie tolerancja
Weźmie górę nad „złem”
Opanuje instynkty
Walczy z szowinizmem!
Nie chcemy „aniołów”,
Nawet z przymróżeniem oka,
Wolimy przeciętnych –
Dla nich droga wolna – szeroka ...


Niedawno pożegnaliśmy w Zakopanem, na Nowym Cmentarzu Tadeusza Kozaka - "azetesiaka", alpejczyka i skoczka narciarskiego. Był jednym z tych zawodników AZS Zakopane, którzy niezwykle często startowali w zawodach na Kasprowym Wierchu.


Urodził się w 1924 r. w Zakopanem. Jak prawie każdy chłopak spod Giewontu spróbował swych sił w narciarstwie. Uprawiał skoki narciarskie, był zawodnikiem AZS Zakopane, reprezentował Polskę w skokach i kombinacji norweskiej, ale i w konkurencjach alpejskich. Pierwszy start wieku 6 lat to udział w zawodach Kornela Makuszyńskiego w skokach i biegach. Nagrodą główną były bardzo długie, drewniane kijki narciarskie. O wiele wyższe od młodego Tadeusza. Nie był to dla niego jednak wielki problem. – Postanowiłem je użyć, gdy dorosnę – stwierdził. Z czasem zmienił jednak sportowe zainteresowania na skoki, które stały się jego główną sportową pasją. W 1936 r. oddał pierwszy skok na Krokwi, której nie opuszczał aż do 1955 r. Nieźle jeździł też konkurencje alpejskie, zwłaszcza bieg zjazdowy, bo jako skoczek, nigdy nie bał się zbytnio prędkości. Interesował się też pływactwem, które staje się jego drugą, obok nart, sportową pasją. W czasie II wojny światowej pracował na kolejce na Kasprowy Wierch, za możliwość jazdy na nartach, która dla Polaków była wtedy przez hitlerowców zabroniona.


Po wojnie zaczyna się już powolutku liczyć w krajowej czołówce i z dobrymi wynikami startuje w Mistrzostwach Polski. Pierwszy ważniejszy start miał miejsce na Kalatówkach. W 1946 r. wziął udział w Mistrzostwach Czechosłowacji w Bańskiej Bystrzycy. Przeskoczył tamtejszą skocznię – efekt – odbił sobie pięty. Startował tam też w konkurencjach alpejskich. – Jestem czwarty w zjeździe, a trzeci z Polaków za Andrzejem Bachledą i Jankiem Pawlicą – wspominał. W 1948 r. zdobył tytuł akademickiego Mistrza Polski, wygrał skoki, slalom i bieg zjazdowy. Startował na akademickich mistrzostwach świata w Szpindlerowym Młynie. W tym też okresie rozpoczynają się jego działania zmierzające do poprawy i zmiany stylu skoków. - Moje wiadomości z fizyki mają kolosalny wpływ na mój stosunek do sportu, a zwłaszcza na wizję narciarskich skoków. Wektory siły, aerodynamika, grawitacja, szybkość, pozwalają obojętnie patrzeć na styl skoków. Mam krytyczne spojrzenie na budowę ówczesnych skoczni. Skocznie wtedy to były "studnie" – wybijano się z wysokiego progu, a skoczek usiłując utrzymać równowagę, machał rękami i wydawało mu się, że w ten sposób może dłużej utrzymać się w powietrzu. Dedalowi udało się wznieść w powietrze, ale miał ręce zaopatrzone w skrzydła - mówił.


Tadeusz Kozak na zawodach w narc. alpejskim,
ze zbiorów AZS

Co więc chciał dać skoczkom zamiast dedalowskich skrzydeł? Pomysłów miał kilka. Przede wszystkim wyeliminował, jako pierwszy w Polsce, machanie rąk "wiatrakiem" podczas lotu. Po wybiciu się z progu zawodnik przenosił ręce do ciała. Zwęził swoje skokowe spodnie, by nie trzepotały na wietrze, kupił rękawice motocyklowe o szerokich łapach, by "łapać" nimi powietrze. Starał się zlikwidować dotychczasowe dwie powierzchnie nośne: ciało i narty. - Przedłużyłem narty do 265 cm u Bujaka, chciałem je też poszerzyć, ale w tym nie miałem racji, bo hamowałyby szybkość - mówił. Swoimi doświadczeniami podzielił się z ówczesnym trenerem kadry narodowej Mieczysławem Kozdruniem. Czasami jednak jego pomysły były zbyt pionierskie i nowatorskie, by wszystkie weszły w życie, ale Tadeusz ciągle próbował i eksperymentował. Także jako trener skoczków.


Startował także w lotach na skoczni mamuciej w Planicy (marzec 1948), największej na świecie: - Przykładem takiej typowej "studni" była skocznia mamucia w Planicy, z progiem o wysokości 5,5 metra. Szybkość wynosiła ponad 100 km na godzinę. Pamiętam, że jakby wystrzelony z progu znalazłem się na ogromnej wysokości nad wielkim, białym i płaskim terenem. Odczucia: przerażenie, strach, adrenalina i pytanie: jak tu lądować? Ląduję jednak szczęśliwie – wspominał. Kilkakrotnie zwyciężył w Memoriale Mariana Zająca, znanego przedwojennego znanego narciarza, który zginął tragicznie nad Atlantykiem na wiosnę 1945 r. W 1950 r. zajął trzecie miejsce w skokach narciarskich, za Janem Kulą i Józefem Danielem-Krzeptowskim. W tych samych Mistrzostwach Polski był wicemistrzem Polski w slalomie za Janem Pawlicą. Startował często na Kasprowym i na Nosalu w słynnych Memoriałach Bronisława Czecha i Heleny Marusarzówny, osiagając w nich niezłe rezultaty.
Zaczął studiować i na wielu zawodach ambicja powodowała, że on, który nie miał tyle czasu na treningi jak koledzy z Zakopanego, miał ciężkie upadki. Wspominał: – Ten brak regularności, to brak kondycji przy dużych ambicjach oraz moje studia medyczne, powodował kontuzje. Źle patrzono w dziekanacie uczelni na maje występy sportowe. Nawet prof. Kowalczykowa zaproponowała mi asystenturę, żebym mógł ze sportu zrezygnować.


Oprócz wyników sportowych nadal wiele uwagi poświęcił technice skoku, a zwłaszcza jej udoskonaleniu. Karierę zakończył po ciężkim upadku na Krokwi. doznał wówczas kontuzji dwóch stawó biodrowych Tadeusza, a wielu znawców podniebnej dyscypliny zgodnie stwierdziło, że był to jeden z najcięższych upadków w dziejach Wielkiej Krokwi. Tadeusz w powietrzu leciał na głowę, wykręcił salto, ale tyłami skokówek zahaczył o zeskok. Po wypadku musiał zakończyć karierę. Za to stworzył najgenialniejszą, a zarazem najkrótszą definicję skoków narciarskich. Mówił i pisał: "skok narciarski to poślizg na zagęszczonym powietrzu".


Zajął się wtedy studiami medycznymi. - Rok 1964 to moje wielkie święto. Promocja w starej auli Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Jestem doktorem medycyny – wspominał. W rok później wyjechał na stypendium do wiedeńskiej kliniki, potem do Szwajcarii i ostatecznie osiadł w Dűsseldorfie w Niemczech. Pracował tam na klinice, z czasem założył własną. Po wielu latach pracy przeszedł na emeryturę, ale nie był bierny, ciągle był "głodny życia". A dobre wspomnienia z młodości spędzonej u stóp Krokwi przywoływały stare dobre czasy, kiedy latał jak orzeł na Krokwi. Ciągnęło go do Polski i w Tatry. Podsumowując swoje sportowe lata stwierdził: – Z perspektywy czasu widzę, jaki wpływ na kształt osobowości i charakteru ma sport. Wyrabia wytrwałość, ambicję, trzyma z dala od nałogów i fałszywych dróg w życiu. Kluby sportowe to atrakcyjna forma wychowania człowieka.


Reprezentacja Polski AMŚ Szpindlerowy Młyn. Kozak 3 od lewej w górnym rzędzie,
fot. AZS Zakopane

Zawężenie jego życia tylko do sportu byłoby znacznym uproszczeniem. Najważniejsze jest, jakim Tadeusz był człowiekiem. Rzetelnym w stosunkach międzyludzkich, a zwłaszcza w przyjaźni. Był też człowiekiem niesłychanie inteligentnym, dowcipnym, szarmanckim wobec kobiet, zawsze eleganckim i szeroko uśmiechniętym. Biła z niego pozytywna i dobra energia, którą emanował jak wulkan i potrafił zaszczepić innym ludziom. Stale tęsknił za Tatrami i Zakopanem i gdy tylko udało mu się trafić do zimowej stolicy Polski, odwiedzał dawnych przyjaciół i znajomych. Ciągle mu było mało rozmów z nimi i gdy wyjeżdżał do Niemiec, potrafił godzinami rozmawiać telefonicznie o tym, jaka pogoda w Tatrach i Zakopanem, czy na Chochołowskiej kwitną już krokusy, i w jakiej formie jest obecnie Adam Małysz, gdyż sukcesy tego ostatniego sprawiały mu, dawnemu skoczkowi narciarskiemu, ogromną satysfakcję. A także, tak po prostu rozmawiał z nami o życiu. Dość często wracał pod Giewont. Przyjeżdżał z Dűsseldorfu na tydzień, czasami krócej. Zakopane się zmieniało, ale on ciągle zaglądał do swojego miasta i pod Krokiew, na której oddał wiele skoków. W 1999 r. wziął udział w jubileuszu 50-lecia AZS-u. Wtedy nie udało się zorganizować zawodów na Hali Gąsienicowej, gdyż... obudziły się świstaki, a Tatrzański Park Narodowy wydał zakaz rozegrania slalomu. Wtedy Tadeusz napisał wiersz o tym, jak to przebudzone świstaki o mały włos nie doprowadziły do przerwania jubileuszu. Jak zwykle napisał go z niezwykłym humorem i polotem.


Był człowiekiem niezwykle otwartym, ale też niezależnym. Miał własne poglądy na wiele spraw, obok których jakoś nie potrafi przejść obojętnie. Stąd wrażliwość Tadeusza na wiele spraw i pewnie dlatego zrodziło się jego zainteresowanie poezją. Zaczął pisać. O nartach, górach, ale przede wszystkim o ludziach, ich charakterach, zaletach i słabościach, sukcesach, problemach, a nawet porażkach. O tym, jakimi są ludźmi, jakimi chcieli by być. Wydał trzy tomiki swoich poezji. Sam o sobie pisał: "Byłem czołowym narciarzem. Skokowym trenerem. Długi czas lekarzem. Teraz piszę wiersze. Prozą się nie ważę".


Dla mnie był przykładem prawdziwego człowieka, bo w tym stwierdzeniu, mam głębokie o tym przekonanie, mieści się jego sylwetka i postawa życiowa. Pełna humanizmu, wpatrzenia, czy raczej wsłuchania się w drugiego człowieka i dzielenia się sobą dla innych. Postawa sportowca i skoczka narciarskiego. Pływaka i zawodnika AZS-u. Lekarza. Zakochanego w górach nieuleczalnie w głębi serca romantyka. Poety i narciarza. Męża i ojca. Fantastycznego przyjaciela. Tadeusza, którego znaliśmy i kochaliśmy.

Wojciech Szatkowski, Muzeum Tatrzańskie