Menu

Współpraca

Zaloguj się

Jeżeli nie posiadasz jeszcze konta w naszym serwisie, zarejestruj się już teraz.
Zapomniałeś hasło? Kliknij tutaj.

Artykuły

Wspomnienia

Dodano: Środa, 29 wrzesień 2010 / Ilość wyświetleń: 4003- Tu w Zakopanem się urodziłem, na tej parceli, gdzie mieszkam, na Chramcówkach. Od dziecka się jeździło. W 1934 roku, miałem 13 lat, startowałem w harcerskich mistrzostwach, byłem 4., a Bachleda - Curuś, 2 lata starszy ode mnie - był 3. Na Wielkiej Krokwi skakałem, gdy miałem 12 lat. Choć nie była taka duża, jak dziś. Ale taka jak Średnia Krokiew, którą nawiasem mówiąc ja projektowałem.
W 1949 roku pojechałem jako narciarz do Finlandii. Na treningach skakaliśmy, ale potem był taki wiatr, że skoki nie odbyły się... Ale odbył się slalom specjalny. Zapytałem, czy mogę jechać, pożyczyłem narty, i przywiozłem czwarte miejsce.
2 razy miałem narciarskiego pecha. Raz w 1948 roku i drugi raz w 1954 roku. W 1948 roku miałem jechać na olimpiadę (Zimowe Igrzyska Olimpijskie odbywały się wówczas w St. Moritz - przyp. red). Sprawdzono, że byłem w Armii Krajowej. I nie pojechałem. W dzień przed wyjazdem powiedziano mi, że nie jadę, bo nie ma pieniędzy i że tylko 2 skoczków pojedzie.
W 1954 roku miałem wypadek na Kasprowym. Wjechałem w lawinę, która zeszła Żlebem zwanym dziś Żlebem Marcinowskich. Nie widziałem, że zeszła lawina. To było na zawodach, jechałem z dużą szybkością. Wyrwało mi rękę. Urwałem wszystkie nerwy w ramieniu. Lekarz w "Kalece" powiedział mi: "przecież nie jeździsz na rękach, tylko na nogach. Za 2 tygodnie będziesz w porządku". Myślę sobie: może... Ale skąd. Przez 2 lata nie pracowałem, szła mi pełna pensja, płacił Główny Komitet Kultury Fizycznej. Wyleczyli mnie tak, że nie mam mięśnia podgrzebieniowego. Siłę mam, ale uczesać się już nie uczeszę... nie podniosę tak ręki. Po wypadku musiałem zakończyć karierę. Miałem 32 lata.
2 lata później, w 1956 roku, w tym samym miejscu przeszła większa lawina, zmiatając schronisko. Zginęli jego gospodarze: Zofia i Władysław Marcinowscy oraz 3 żołnierzy WOP.
Mimo że intensywnie trenował i startował, studia ukończył w pierwszym terminie. Koledzy bylicy uprzejmi, że oddawali za niego prace... To umożliwiło mu treningi, starty, i ... studiowanie.
Na początku lat 50 wyjechał na Spitzbergen.
- Dlaczego pojechałem na Spitzbergen? To była taka historia: w 1943 roku mieszkałem w Pięciu Stawach. Nagle informacja: kierownik schroniska w Morskim Oku podsłuchał, jak Niemcy rozmawiają, że jutro idą do schroniska na Wagę pod 3 Polaków. Zdecydowałem się od razu. Poszedłem do Morskiego Oka, przenocowałem, i wyszedłem do schroniska na Wagę. O 10 już tam byłem. To byli Siedlecki, Piotrowski, i jeszcze jeden mężczyzna, nazwisko mi uciekło (Stanisław Siedlecki -1912 - 2002 - słynny polski geolog, taternik i polarnik. W 1957 roku dowodził ekspedycją polarną PAN, która wybudowała Polską Stację Polarną nad Zatoką Isbjornhamna - przyp. red.). W ten sposób się uratowali. W Krakowie jest ulica Siedleckiego, nawet przy niej mieszkałem... Minęło wiele lat. Siedlecki często przyjeżdżał do Morskiego Oka, tam się m.in. spotykaliśmy. Staliśmy się przyjaciółmi. Nawet kochaliśmy się w jednej pannie - Stryjeńskiej, córce Karola Stryjeńskiego. W 1957 roku w marcu spotkałem Staszka Siedleckiego w pociągu, ale on jechał pierwszą klasą. Był starszy ode mnie, i to był ktoś. Podczas tego spotkania w pociągu, on zapytał mnie: - Chcesz jechać na Spitzbergen? - Mówię: chcę, ale wiem, że 2000 osób chce jechać, a pojedzie 30. A on: - ale czy chcesz jechać? Jan na to: - Przejechałbym się... - To jedziesz. - on na to. On był bardzo znanym polarnikiem. Kierował bazą na Spitzbergenie. Gdyby nie on, tej bazy tam by nie było.
Był to początek lat 50. Znakomite zdjęcia robił Puchalski, słynny fotograf przyrody. Widzieliśmy wiele ciekawych zjawisk, np. jak "cielił się" lodowiec, tzn. rozpadał. Byłem tam tylko 100 dni - ale inni koledzy mieszkali tam i pracowali cały rok. Ja byłem żonaty, miałem córkę... Wtedy byłem już "kaleką" - po wypadku narciarskim; nie startowałem.

lodowiec na Spitzbergenie. Fot. Wł. OPuchalski(Prawa autorskie ZAIKS). Z archiwum Mieczysława Gąsienicy Samka



Później pracowałem w różnych krajach. W Wietnamie pracowałem 2,5 roku, 4,5 - w Gwinei. 4,5 roku byłem w Maroko, już byłem na emeryturze, ale jeszcze uczyłem jęz. francuskiego. Język ten znałem, ponieważ uczyłem się jeszcze w gimnazjum, a później szkoliłem się nim, ponieważ przebywałem w dawnych francuskich koloniach. Podczas pracy w Maroko dodatkowo chodziłem na kursy i skończyłem taki kurs na Sorbonie.
W Maroko było najpiękniej. Z kolei tak biednego kraju jak Wietnam, to nie widziałem. Byłem bezpartyjny, pojechałem tam przez przypadek. Potrzebowali geodety z językiem francuskim. Polska dokumentowała złoże magnetytu, które miało być eksploatowane i przywiezione do Polski. Po 3 miesiącach geodeta zachorował i potrzebowali zastępstwa. Dzwonili po przedsiębiorstwach geodezyjnych w Polsce. Ja pracowałem w krakowskim. Akurat miałem szczęście - bo to przypadki rządzą ludźmi - gdybym nie wszedł wtedy akurat do pokoju, w którym telefon odbierał mój kolega (robił ze mną dyplom), i gdyby nie przypomniał sobie, że ja uczyłem się języka francuskiego, to nawet nie wiedziałbym, że jest taki wyjazd. Byłem jedynym geodetą w przedsiębiorstwie, który mówił po francusku. 2 tygodnie później jechałem do Wietnamu.

Obecnie na emeryturze, nadal mieszka w swoim domu na Chramcówkach.

Mieczysław Gąsienica-Samek w swoim domu w Zakopanem, rok 2010