Menu

Współpraca

Zaloguj się

Jeżeli nie posiadasz jeszcze konta w naszym serwisie, zarejestruj się już teraz.
Zapomniałeś hasło? Kliknij tutaj.

Artykuły

Wyjątkowe fotografie, wyjątkowe wspomnienia

Dodano: Piątek, 19 sierpień 2011 / Ilość wyświetleń: 3919Rozmawiamy z Maciejem Wilczyńskim, Człowiekiem Kasprowego Wierchu. W dzieciństwie i młodości trenował narciarstwo, mieszkał najpierw w Zakopanem, później we Wrocławiu, od 1972 roku ponownie w Zakopanem.


- Na początku chciałam zapytać o wyjątkowe fotografie, których jest pan właścicielem.
Na jednej z nich Aleksander Bobkowski - twórca kolejki na Kasprowy Wierch - trzyma pana - kilkuletniego chłopca - na rękach.


- Tak się składało, że Aleksander Bobkowski żył w przyjaźni z moim ojcem. Mnie szczególnie lubił. To zdjęcie zostało zrobione jakieś 2 lata przed rozpoczęciem budowy kolejki.

Fot. Archiwum Macieja Wilczyńskiego


U mojego ojca ubierał się i Mościcki i Bobkowski. Gdy otwarto kolejkę, cały personel miał specjalne uniformy. To wszystko projektował i szył mój ojciec. Koloru białego wpadającego w popielaty, eleganckie, charakterystyczne.
Bratanek Aleksandra Bobkowskiego, pisarz i eseista, Andrzej Bobkowski (autor m.in. Szkiców Piórkiem - przyp. red.), który wyemigrował do Gwatemali, napisał esej o budowie kolejki. Pisze w nim m.in., jak stryj ze stryjenką w śniegu po pas przedzierają się patrzeć, jak roboty idą.

Na innym zdjęciu widać prezydenta Ignacego Mościckiego, czyli teścia Aleksandra Bobkowskiego. Jestem na tym zdjęciu w białej czapce, na rękach u taty.

Fot. Archiwum Macieja Wilczyńskiego


Na innych zdjęciach widać mojego ojca na harleyu. Ojciec miał harleya, jednego z pierwszych w Zakopanem.

Fot. Archiwum Macieja Wilczyńskiego


Fot. Archiwum Macieja Wilczyńskiego


Fot. Archiwum Macieja Wilczyńskiego


Fot. Archiwum Macieja Wilczyńskiego


Fot. Archiwum Macieja Wilczyńskiego


Wycinki z gazety pokazują mnie jako kilkuletniego chłopca na nartach, a obok - mojego najmłodszego brata, który bardzo dobrze pływał.

Fot. Archiwum Macieja Wilczyńskiego


- Jakie były pana sportowe początki?

- Widać je na tym zdjęciu z 1932 roku z gazety: Maciuś Wilczyński najmłodszy narciarz. To dzięki ojcu...

- Jeździł pan zawodniczo?

- Zawodniczo jeździłem do 18. roku życia. Później miałem lekkie kłopoty z palcem i musiałem przestać jeździć. Jeździłem bardzo dobrze. Wygrałem I konkurs Skoków na Ziemiach Odzyskanych. Jeszcze jako junior. Później, po 5 latach wróciłem do jazdy, ale takie to było niedzielne jeżdżenie, z biura w sobotę na narty, i wieczorem w niedzielę z powrotem do Wrocławia. Narty to była zabawa. Dawniej narciarstwo było ładniejsze. Dawniej i biegało się, i skakało i zjeżdżało...Dziś są bardzo wąskie specjalizacje... Dziś bieg zjazdowy jest bardziej niebezpieczny niż skoki...

- Którą dyscyplinę pan najbardziej lubił?

- Najbardziej bieg zjazdowy.

- Gdzie pan trenował bieg zjazdowy?

- Wszystko się odbywało na Kasprowym i na Gubałówce. W zasadzie głównie na Kasprowym. Czasami slalomy odbywały się na Kalatówkach. Najłatwiej było na Kasprowy wyjechać kolejką.

- Jest zakopiańczykiem?

- Moja mam była ze Lwowa, ojciec był Mój ojciec by jednym z największych biegaczy narciarskich. Tylko był pechowy. Na olimpiadzie złamał nartę. I to nie ze swojej winy.

- Gdzie spędził pan dzieciństwo?

- Mieszkałem w Zakopanem, z tym że moi rodzice się rozeszli, zaraz po wojnie. Wyjechaliśmy z ojcem do Wrocławia, bo matka nie była nas w stanie utrzymać - po wojnie panowała bieda. Do naszego domu w Zakopanem "wepchnięto" lokatorów.

- Trenował pan w klubie?

- Tutaj w czasie wojny nie było klubu, ale jeździliśmy dużo. Póki nam Niemcy nie zabrali nart, bo długie narty zabierali. Można było mieć narty do 1 metra 50. To nie były narty do jazdy... Ale gdy nam zabrali narty zjazdowe, które potrzebowali na wschodni front, to wtenczas zaczęliśmy wszyscy skakać. Skokówki na front się nie nadają. Pamiętam takie niedziele, gdy się szło na Krokiew rano po kościele, a wracał się po ciemku. Bez wyciągu, bez niczego, skakało się. To była właśnie ta fantazja, wyobraźnia.

- Kto was trenował?

- Miałem wspaniałego trenera. Był to druh Franciszek Marduła. On był również jednym z biegaczy, jednocześnie świetnym lutnikiem i wspaniałym człowiekiem. Chodząca dobroć. Palił papierosy, tak jak i ja zresztą. To był niesamowicie miły człowiek, bardzo życzliwy. To było w "Sokole", była bardzo patriotyczna organizacja, antybolszewicka.

Fot. Mateusz Szelc


Później, po wyjeździe do Wrocławia, uczyłem się i trenowałem w Karpaczu. Tam była taka przewspaniała szkoła Orląt Grunwaldzkich (Po wojnie, w latach 1945-1946 istniała Szkoła Orląt "Orlinek" w Karpaczu, nazwana formalnie Szkołą Orląt Grunwaldzkich dla odwrócenia uwagi władz komunistycznych od tradycji orląt lwowskich, prowadzona przez instruktora harcerskiego i orlęcego Zygmunta Pytlińskiego. W Orlinku utworzono dwie kompanie orląt, obowiązywał tam regulamin wojskowy i umundurowanie. Uczniami szkoły byli m.in. osierocone dzieci oficerów wojskowych i żołnierzy AK, młodociani więźniowie niemieckich więzień i obozów koncentracyjnych - przyp. red.). Tam poznałem Jurka Dobrowolskiego. To była najlepszy polski satyryk, twórca kabaretowy, stworzył m.in. kabaret Owca, Koń. Jego ojciec wrócił z Zachodu, wyjątkowa postać, wicemistrz Europy w szabli, olimpijskiego w szabli drużynowo z igrzysk w Los Angeles (1932). Zaczęły się jednak spory polityczne. Komuniści zaczęli mieć "ale". My tam mieliśmy wszystko. Graliśmy w siatkówkę, bobsleje mieliśmy, lekkoatletykę, narty. W kraju niewolniczym żyliśmy, ale przyjaźnie międzyludzkie były. Wykombinowaliśmy, że na wakacje pojedziemy w Lubelskie, i będziemy rozkręcać tory, by pociągi wykolejać, które wywoziły dobra z ziem zachodnich. Mieliśmy po 17 lat. Wśród nas była wtyka bezpieki. Myśmy się kompletnie niezorientowani. Byliśmy naiwni, mielimy 17 lat, a on był wyszkolony.
To się wiezieniem skończyło. Gdybym był pełnoletni, to by mnie powiesili. To był rok 1947 rok.
Siedziałem w więzieniu 4 lata. Pamiętam przesłuchania. Siedziałem w celi - cela miała 1,5 na 1,5 metra. Ani promyka słońca, kompletna ciemnica. Dobrze, że to był maj i było ciepło. Nawet nie było siennika. Później, po przesłuchaniach przeniesiono nas.
Po wyjściu z więzienia zamieszkałem we Wrocławiu, pracowałem w Górniczym Biurze Projektów i jeździłem na nartach w "Górniku".

- Kiedy i w jakich okolicznościach wrócił pan do Zakopanego?

- Ożeniłem się. Ona miała mamę, rodziców Wałbrzychu. Ta moja żona to był wyjątkowy człowiek. Była wywieziona na Syberię z mamą. Miała wtedy 10 lat, druga siostra miała 8, a trzecia - 3. Matka opiekowała się nimi. Mieli to szczęście, że wyszli z tego z Armią Andersa. Moja teściowa uratowała setki dzieci, bo była pediatrą; dzieci i dorosłych, to były czasy wojny, lekarz leczył wszystkich.
Żonę poznałem w dziwnych okolicznościach. Byliśmy na Hali Gąsienicowej z serdecznymi kolegami. Jakaś panienka wepchnęła się w kadr. Kompletny przypadek. Nie miałem pojęcia, że w ogóle ktoś taki na świecie jest. Później poznałem ją u kolegi we Wrocławiu. We Wrocławiu moim najlepszym kolegą był mąż Basi Grocholskiej, Robert. Z kolei jego kolega poznał mnie z moją przyszłą żoną. Mieszkała w tzw. kongresówce. Moja teściowa również była wyjątkowym człowiekiem. Kobiet wtedy w ogóle w Polsce nie przyjmowano na medycynę. Pojechała do Wilna, tam przyjmowano. Wyjątkowa kobieta. Pracowita. Przez wszystkie lata pracy nie wzięła ani jednego dnia zwolnienia lekarskiego w życiu. I nigdy w życiu po południu nie kładła się na drzemkę. Moja żona Krystyna zmarła 2 lata temu.
Teściowa ściągnęła nas do Wałbrzycha. Mieszkaliśmy w Wałbrzychu do śmierci mojej mamy. To był 1972 rok. Pierwsza zmarła moja mama, chorowała na raka. Było nas 3 braci, każdy po miesiąc się nią opiekował, a szczególnie moja żona. Mama zmarła, później w bardzo krótkim czasie, gdzieś w okresie roku - mój teść, i później matka żony zaczęła chorować. Gdy moja mama zmarła, przeniosłem się do Zakopanego. Dzieci zostały z żoną w Wałbrzychu, musiały skończyć szkołę. Później żona przyjechała, dzieci były z jej mamą. Od 1972 roku mieszkam w Zakopanem. Tu mi się urodziło 2 dzieci.

Fot. Archiwum Macieja Wilczyńskiego



Rozmawiała: Agnieszka Szymaszek