Menu

Współpraca

Zaloguj się

Jeżeli nie posiadasz jeszcze konta w naszym serwisie, zarejestruj się już teraz.
Zapomniałeś hasło? Kliknij tutaj.

Artykuły

Narciarstwo na białym śniegu

Dodano: Piątek, 30 wrzesień 2011 / Ilość wyświetleń: 4446- Pochodzi pani z bardzo utalentowanej narciarsko rodziny. Inni jej członkowie również osiągali znakomite wyniki. Jak to było w pani przypadku - czy narciarstwo było w pani rodzinie tak mocno zakorzenione, iż przyszło naturalnie?

- Tutaj na Krzeptówkach mieszkał Kwapień Tadziu, który był biegaczem. Ciągle się spotykaliśmy, bo trenował tu na Polanie Gąsienicowej. Prosiliśmy go: "panie Tadziu, kiedy pan nas zapisze do klubu?" I w 1951 roku zapisałam się. Później uprawiałam i narciarstwo zjazdowe i biegowe - mam w biegach ze 4 tytuły w juniorach, jak trzeba było w sztafecie biegać, bo kogoś nie było, to też startowałam. Tak się zaczęło. Później wujek Lipowski, mój trener, zainteresował się mną, bo byłam szybką dziewczyną. Zaczęłam już jeździć z wujkiem z dosyć dużą grupą ze Śląska. Był w niej Rybiński, Jurek Szyndler, tak jakoś pozbieraliśmy się wszyscy do kupy i jeździliśmy. W 1955 roku byłam trzecia w slalomie Suchym Żlebie. W 1955 roku powołali mnie do kadry, w 1956 roku byłam już na olimpiadzie. To był bardzo krótki czas, ale bardzo intensywnie trenowaliśmy.

Maria Gąsienica Daniel Szatkowska. Fot. Wojciech Szatkowski.


Tam gdzie mieszkałam, mieszkali Ciaptak, Staszek Wawrytko i zawsze mnie w te narty wciągali. Mieliśmy niedaleko takie kawałki stromego i tam jeździliśmy. Tak to się zaczęło. Ciaptak mnie zapraszał na wspólne wypady. Chodziliśmy np. na Czerwone Wierchy na szron. To była całodzienna wyprawa. A jak chodził na rozruch poranny, to zawsze stukał w okno. To była cała taka bardzo dobra grupa.
Teraz narciarstwo jest w puchu. A dawniej przecież i te buty i ten ubiór to w ogóle było zupełnie inne. Teraz, gdybyśmy dali współczesnemu narciarzowi nasze narty, buty i powiedzieli, by zjechał taką trasę zjazdową, na której myśmy startowały, to byłoby to omalże niemożliwe. Inne narciarstwo było, ale myśmy chcieli to robić. I była ta grupa, która się trzymała: Rogulski, Czarniak, wszyscy. Baśka Grocholska, Kowalska, Mama Bujak, Hanka Kubic. Wszyscy żyli tymi nartami. To naprawdę było bardzo przyjemne. A kiedyś, niedawno, byłam na biegach pod skocznią. Zobaczyłam, że ktoś bierze smar i smaruje narty przez chusteczkę. Dla mnie to było oburzające. Ja po prostu dobrze narty smarowałam i zawsze chętnie się dzieliłam.

- Na jakich nartach pani startowała?

- Castle (...) Jeździłam też na Zubkach, ale Zubki były nieudane, tamte narty po prostu łamały się jak zapałki.

- Zdarzało się pani złamać nartę przy upadku?

- Oho ho... kilka razy!

- Miała pani jakieś poważniejsze kontuzje?

- Tak, miałam kontuzję w Cortinie przy skrętach. Przecięłam langrimen. Bo wtedy były Markery, ale z langrimenami. Tam przy jednym skręcie spadłam z takiej ścianki i byłam kilka dni w szpitalu. To było wstrząśnienie mózgu, przez jakiś czas miałam zakaz startu w biegu zjazdowym. W tym samym miejscu wypadek miała Ossi Reichert - Niemka, która wygrała slalom gigant na olimpiadzie. Razem leżałyśmy w szpitalu. A kilka tygodni później wygrałam z nią podczas Memoriału Bronka Czecha. Wygrałam też wtedy z Dorotheą Hochleitner - Mistrzynią Świata. Muszę powiedzieć, że bardzo te zawodniczki zagraniczne nas lubiły. Nie miałyśmy takiego sprzętu, jak one, np. dostawaliśmy kaski, takie parówki kolarskie. Więc to fatalnie wyglądało. Ale od Francuzek dostałyśmy później skórkowe porządne kaski, a później otrzymałyśmy już twarde kaski.
Najwięcej było wyjazdów z Baśką....

- Jakie były te przyjaźnie "narciarskie"?

- Przyjaźnie są wielkie...

- Czy dużo czasu poświęcała pani na treningi? Jak wyglądała pani droga do olimpiady?

- Jak Ciaptak pukał w okno, to nie wypadało mi odmówić, bo on był największy na tej Krzeptówce. Poza tym był bardzo ładny. Śliczny był Jasiu. I taki... oni czasem mówili, że Jasiek nie lubił trenować suchej zaprawy. A tu niedaleko jest taki wapienny piec, kiedyś tam wapno wypalali, tam był taki mały lasek, to on miał wszystko poukładane, ten kamień rzuca się pod górę, ten w dół, to drzewko tak trzeba oblecieć. Miał swoją "salę gimnastyczną". Tylko on ... nie wiem, dlaczego on był czasem taki skryty. Ale to był wspaniały człowiek. Tutaj przychodził do Wojtka, do nas, czasem herbatkę z rumkiem wypiliśmy. Dawniej narciarstwo to było zupełnie coś innego, nie było takiej zawiści. Tak mi się wydaje, choć może tak nie jest. Wyjeżdżało się, to jeden drugiemu pomógł. Teraz mają auta, wyjeżdżają. Dawniej trzeba było wszystko przenieść na plecach, z peronu na peron. Ale nam pomagali. Nawet Amerykanki od nas brały bagaże i wrzucały na wózek. Piękny był sport.

- Były różnice w sprzęcie. A różnice w poziomie? Czy kadra polska odstawała wyraźnie od zawodników z innych krajów?

- Mieliśmy mniej śniegu. Czasem wyjeżdżało się na zawody bez "wyjeżdżenia". Byliśmy fizycznie przygotowani, ale na nartach mało się jeździło w tym czasie. Pamiętam w 1955 roku, gdy byliśmy w Czerwinii na lodowcu, to dosłownie pierwsi byliśmy na stoku i ostatni z niego schodziliśmy, żeby wyjeździć te kilometry. Później były duże rezultaty. Wydaje mi się, że w porównaniu do obecnych czasów i biorąc pod uwagę nasze możliwości, wyniki osiągaliśmy bardzo dobre. Ja się mieściłam często kilka razy w slalomie gigancie w pierwszej 14. Pamiętam, byłam wtedy chora i Tomek Gluziński powiedział, że z przyjemnością pójdzie mój medal odebrać. To były inne czasy. Narciarstwo było na białym śniegu.

- A tutaj - gdzie najczęściej trenowaliście?

- Na Kasprowym. Na tej świętej górze.. Raz, gdy byliśmy na Gąsienicowej na obozie i spadło ok. 80 cm śniegu, to cała kadra wydeptała stok od samego PIM-u do dolnego wyciągu, żeby można jeździć. Komu by się chciało w tej chwili wydeptać. To był najcięższy trening. Na drugi dzień nie można było nawet nogi podnieść... No ale jeździliśmy, gdzie tylko spadł śnieg. Chodziło się po różnych dolinkach, nawet nad Czarny Staw nad Morskie Oko, tam też jeździliśmy na kawałku zlodowaciałego śniegu. W Pięciu Stawach były zgrupowania. Wtedy wędrowało się po tych trasach, szlakach... Przepiękne były czasy...

- Wówczas zawodnicy nie wyjeżdżali na zgrupowania, obozy na lodowce...

- Nie. Raz wyjechaliśmy na zgrupowanie w 1955 roku do Czerwinii na lodowiec i od razu były wyniki. Marysia Kowalska wygrała slalom specjalny w Grindelwaldzie, Baśka chyba była 10 w slalomie gigancie, ja chyba 31, ale gdyby teraz któraś zawodniczka była 31 to też byłoby duże szczęście.

- Ma pani na koncie ponad 50 startów w międzynarodowych zawodach...

- 58.

- 2 olimpiady, 2-krotny udział w Mistrzostwach Świata.

- Tak, ale jeden raz na Mistrzostwach Świata, było to w Chamonix, ostatecznie nie wystartowaliśmy. Wtedy właśnie były rozruchy między NRD i RFN. Zawodnicy ze wschodnich krajów nie mogli startować, i musieliśmy stamtąd odjechać. Miałam wtedy 30 czy 28 nr startowy. I w jakiejś knajpie w Wiedniu oglądaliśmy zawody. Nie zgodzono się, byśmy wzięli udział w zawodach. Zostaliśmy wtedy tam jedyną ekipą ze wschodniej Europy, ale przyszedł telefon, że nie możemy startować. Bardzo było smutno. Bo wszyscy się cieszyli, że Polacy zostali.

- A pierwsze Mistrzostwa Świata?

- Odbyły się one w Badgastein... W gigancie na półmetku byłam bardzo dobra, jedenasta. Rychwalska z Czechosłowacji była chyba 14. w ogóle, a ja byłam 1,5 s przed nią. Pamiętam jak dziś taki skrót, ułożenie w bramkach i pojechałam jak najszybciej. I niestety wpadłam w ramiona policjanta czy porządkowego i skończyło się. Gigantu nie ukończyłam. Slalom ukończyłam, a w biegu zjazdowym miałam chyba 30. miejsce, już nie pamiętam.

- Z wielu zwodów, które ocenia pani jako najważniejsze, najlepsze, najbardziej udane?

- Może próba olimpijska w Innsbrucku, gdzie zdobyłam 3. miejsce, a 7. w kombinacji. To był wybuch, bo nigdy nie jeździłam dobrze slalomu, a wtedy nabrałam takiej techniki, że bardzo dobrze jeździłam slalom. Może gorzej bieg zjazdowy, ale wydaje mi się, że 7. miejsce to było też wspaniałe osiągnięcie. No i niestety, wracaliśmy z zawodów, już wiosennych i miałam wypadek samochodowy (było to podczas jazdy taksówką w Wiedniu w 1965 r. Autem jechała też Barbara Grocholska - Kurkowiak - przyp. red.). Miałam złamaną miednicę, otwarte w 2 miejscach złamanie nosa, 14 zębów uszkodzonych. Leżałam w Wiedniu 6 tygodni, a później wróciłam tutaj. Trening zaczęłam dopiero pod koniec września. Ten wypadek miał miejsce po próbie olimpijskiej, a przed olimpiadą. Nie było już tego dobrego startu, samopoczucia, wyjeżdżenia. Dr Smolik zezwolił na start, ale uraz został, i trzeba było przestać. I wtedy jeszcze startowałam 2 lata, a później urodziłam Wojtka.
Pamiętam jak dziś. Właśnie na Kasprowym był Puchar Kolejki Linowej i strasznie duło! Brzydka pogoda, szreń łamliwa. Jedziemy od PIM-u. Ma Pośrednim Goryczkowym był slalom gigant. Jadę pierwsza, za mną Jasiek Ciaptak. I jak tak delikatnie jadę. A on woła na mnie: - "Jedziesz, jakbyś coś wiezła!" A ja mu na to: - "Wiozę!" Ale nie wiem czy nie słyszał... Lepiej było wtedy zjechać trasą gigantową. Zjechałam wtedy luźno, bo już miałam nie startować i wygrałam Puchar Kolei Linowej i Wojtek też mną wygrał!

Maria Szatkowska na trasie FIS II 2. Fot. Wojciech Szatkowski.


Kasprowy to naprawdę jest ... mam dużo przyjaciół, którzy jeżdżą na nartach. Jeżdżą za granicą, po świecie, ale mówią: ja muszę zaliczyć Kasprowy. I trochę się ostatnio zmartwiłam, bo mówią o sprzedaży kolejki. Apelowałabym do wszystkich narciarzy, żeby się temu sprzeciwili! Bo zamiast stacji na Kasprowym to wystawią jakiś apartamentowiec. A to przecież jest cała historia! Ilekroć spotykaliśmy się z ministrem Bobkowskim, zawsze pytał się o kolejkę. A czasem się spotykaliśmy. Raz nawet byłam z Baśką i zjazdowcami na jego urodzinach. I zawsze się pytał o kolejkę na Kasprowy.
Pamiętam, jak zrobili stok slalomowy na Nosalu. Ile kadra tam się napracowała. A potem nie można było jeździć ani tyczki wbić. Tymczasem to jest góra, na której można wszystko wyćwiczyć, może ten kawałek na samej górze trzeba by wyprostować, żeby nie było trawersu, a teraz ktoś inny rządzi, choć ostatnio była rozmowa m.in. z dyrektorem TPN Pawłem Skawińskim, że może odzyskają ten teren. Armatki są, wszystko jest. Nie trzeba byłoby na tydzień wyjeżdżać, tylko, jak przyjdzie mróz, narobić śniegu i trenować. Przecież to jest najtrudniejszy stok na świecie! Z tych, które znam, na których startowałam - najtrudniejszy.

- A jak ocenia pani Kasprowy pod kątem tras, szczególnie tych starych?

- Jak się jeździło za granicą, to ta góra była płaska. Ale nasza. FIS 1 - to była ciężka trasa. 2 razy na niej starowałam. "Dwójka", gdy była zalodzona, to była zawsze trudna, bo była szybka. No i ta nieszczęśliwa "hopka", gdzie były "orły i sokoły", jak myśmy to nazywały... Przepiękne były slalomy giganty z pośredniego Goryczkowego. Gąsienicowa - dolny odcinek był trochę za płaski, ale wszędzie tak było, że były stromsze odcinki i płaskie. Gdyby był śnieg, to u nas w Polsce można też pojeździć na nartach. A Agnieszka, moja bratanica, córka bratanka (Agnieszka Gąsienica - Daniel - przyp. red.), wyjeżdża non stop na tydzień, wraca, znów wyjeżdża... na walizkach. Myśmy wyjeżdżali co najmniej na 2 miesiące, gdy nas zapraszali na zawody. I tam jakieś dni się przeczekiwało, bo szkoda było wracać. Grindelwald, Kitzbühel, Saint-Gervais, Morzine, Madonna di Campiglio. Wracaliśmy na wybory, bo trzeba było, i na Memoriał Bronka Czecha, który wówczas był wielkim świętem. Cały świat przyjeżdżał.
Trasa gigantu czy biegu zjazdowego na Goryczkowej to była obłożona, tyle ludzi było na Kasprowym. Na "dwójce" nie dojechałam na biegu zjazdowym do mety, bo wywróciłam się. Hanka Kubic, Mamam Bujak również nie dojechały. Był halny i wyznaczono inną trasę, niż ta, którą miałyśmy objeżdżoną. Na slalomie tak samo: cała masa ludzi. W slalomie byłam 3, Baśka chyba wygrała, w gigancie byłam pierwsza (...) Tak że trochę tych wyników było zupełnie pozytywnych, szczególnie, że nie startowała w nich trzecia klasa, tylko najlepsze zawodniczki - Amerykanki, Francuzki, Włoszki. Najlepiej wspominam zawody w Grindelwaldzie, nie pamiętam w którym roku, podczas których byłam byłam 14 w gigancie, gdzie pokonałam wszystkie Niemki i wszystkie Włoszki. Wtedy Tomek Gluziński był trenerem.

Maria Szatkowska 1 MŚ FIS w Badgastein 1958. Fot. Wojciech Szatkowski.


Minister Reczek - to był najwspanialszy na świecie z ministrów, bardzo lubił narty. Lubił z nami być. Jeździł z nami kolejką, spotykaliśmy się. Zawsze uśmiechnięty. Później trener Stefan Dziedzic zrezygnował. To był największy błąd, jaki popełnił. Baśka (Barbara Grocholska - Kurkowiak - przyp. red.) też mówi, że to był duży błąd, i że po jego odejściu trzeba było kogoś dobrać. Bo byłyśmy naprawdę dobre. Po jego odejściu miałyśmy dochodzących trenerów, których wystawiały kluby, ale trenera kadrowego to już nie było.
Wspaniali byli nasi trenerzy.
Stefan bardzo dobrze jeździł na nartach, nawet Mistrzostwo Polski zdobywał, kiedy był trenerem. Pierwsi wychodziliśmy na stok, ostatni schodziliśmy, nawet jak już trasa była zamknięta. Bardzo dobrze nas wytrenował. Był dobrym trenerem. Wujek Lipowski, mój trener klubowy, z którym zaczynałam, nauczył mnie jeździć na nartach. To trzeba przyznać. Jeździłam cały czas pod jego opieką. Czasem chodziłam do wujka Orlewicza na specjalistyczne treningi biegowe, bo startowałam czasem w juniorkach w zawodach biegowych. Tomek Gluziński. Bardzo obowiązkowy. Chociaż wszyscy trenerzy byli obowiązkowi. Wtedy trzeba było autobusami jeździć na treningi i wracać. Podczas drogi powrotnej, po treningu i kąpieli, często przeziębiałam się, szczególnie przez ten nos po wypadku, ponieważ mam pokrzywione komory i źle oddycham. Więc postanowił, że będzie przyjeżdżał do mnie na trening. Spotkaliśmy się pod drodze, mąż mi wszystko przygotowywał do różnych treningów i już się tak nie przeziębiałam. Dla Tomka Gluzińskiego skoczyłam z 10-metrowej trampoliny w Wiśle! Z 10 metrów skoczyłam dla niego! Tomek był wspaniały.

- Czy po urodzeniu Wojtka (Wojciecha Szatkowskiego - przyp. red.) przerwała pani starty?

- Jeszcze startowałam. Na jednych zawodach złamałam sobie jednak bardzo poważnie nogę. Wojtek miał wtedy chyba 3 miesiące. Zaczął wcześniej chodzić niż ja! Później już przestałam jeździć zawodniczo. Byłam trenerem i instruktorem.

- Chciałam zapytać o pani trenerską pracę.

- Dużo radości mi te dzieci sprawiały. Grabowska, Rogalscy, poza tym Jaś Walkosz. Później prowadziliśmy zajęcia z wujkiem Lipowskim. Gdy dzieci przechodziły do wyższych grup, przejmowali ich inni trenerzy. Cała radość. Pamiętam, gdy nadchodził halny, bawiliśmy się na Chyclówce, gdzie jest równa powierzchnia i lekki skłon. Brali za 4 końce koce i wiatr jak żagiel popychał... Bardzo dużo wtedy było dzieci. Nie tylko talentów. Uważam, że talenty muszą rozwijać się w grupie. Czasem dziecko, czy trener trzyma cała grupę. Takie ma atuty. Przychodziła cała masa dzieci na Chyclówkę, ok. 40 - 50. Zawsze była kiełbasa, herbata. Później z pobliskich domów też te dzieci przychodziły na kiełbasę. Zawsze mówiłam do pana Czesława Łuszczka, który prowadził wyciąg: "proszę kilka kiełbas więcej wygospodarować". Kaziu Hoły pytał mi się: "słuchaj Maryś, jaką tą kiełbasę macie, że dzieci ja tak lubią?" To była dobra, zwyczajna kiełbasa. I dosłownie wszyscy na tą kiełbasę czekali i na tą herbatę.

Maria Szatkowska. Fot. Agnieszka Szymaszek


Pamiętam jak raz wyjeżdżaliśmy kolejką. mój mąż wtedy z nami jechał. Dość mocno wiało, Czasem dzieci rozrabiały, jak to dzieci, ale wtedy była taka cisza w kolejce, jak makiem zasiał, nikt się nie odzywał. Zjeżdżaliśmy już wtedy nie na Goryczkową, bo nie dało się przejść przez grań, tylko na Gąsienicową. Zadymka, do tego dość poważna mgła. Powolutku zjechaliśmy. Nawet niektórzy rodzice mówili: dzieci były zachwycone, że w taką dujawicę zjechały z Kasprowego. Kiedyś z wujkiem Lipowskim pojechaliśmy na Kasprowy. Były piękne warunki, spadło 5 cm świeżego śniegu i wujek mówi to jedziemy na FIS 1 z tymi dziećmi. Było ich ok. 15. I w pewnym momencie Grabowski dostał ataku histerii. To były dzieci 7 - letnie. Bo to nie droga do domu. Więc wujek mówi: "to ja pojadę z nimi, a ty go sprowadź na Polaka". I zjechałam z nim do Polaka, do domu, oddaliśmy te dzieci. Marek Grabowski mówi do swojej mamy Wisi mówi Marek: "wiesz mamo, że pani Marysia to zna jeszcze inną drogę z Kasprowego". Te dzieci już dobrze jeździły na nartach! Przy tych warunkach, jakie były wtedy, pod koniec sezonu, już jeździły na tyczkach, nie był problemu. Te dzieci z każdej góry mogły zjechać!

- Jak długo pracowała pani jako trener i instruktor?

- Ok. 11 lat.

- Tradycje narciarskie w pani rodzinie są bardzo silne i nadal kultywowane. Skąd narciarstwo w pani rodzinie?

- Gdy skończyła się okupacja, brat przyniósł chyba 3 pary nart z "Jutrzenki". To były duże narty, ale sprawiały dużo radości. Na płocie wybudowali skocznię, zjeżdżali, było skakanie. Najlepsza była w skokach moja siostra Helenka. Wszyscy chłopcy od niej dostawali, bo ona wszystkich przeskakiwała. No i tak to się zaczęło. Brat był w 1952 roku na olimpiadzie w Oslo w Norwegii, a później w 1956 roku byliśmy na olimpiadzie w trójkę: Helenka startowała w biegach, brat w skokach i ja. Brat dobrze skakał (igrzyska olimpijskie w Cortina d?Aampezzo w 1956 r. - przyp. red.)

- Trójka rodzeństwa na olimpiadzie - to był ewenement.

Teraz zdarzają się takie sytuacje, już kilka razy zauważyłam, że rodzeństwo startuje. Wtedy jednak to była sensacja.

- Młodsze pokolenie w pani rodzinie kultywuje tradycję narciarską.

- Startuje Agnieszka Gąsienica-Daniel. Wojtek (syn Marii Szatkowskiej - przyp. red.) - poszedł skialpinizm. Jeździł dobrze na nartach, ale tak mocno go nie brały. Poza tym - narciarstwo zjazdowe to ciężki chleb jest, wolałam, by zajął się czym innym (Wojciech Szatkowski jest znawcą historii narciarstwa, autorem wielu książek i artykułów na ten temat - przyp. red.). Maryna teraz jeździ, będzie na pewno lepsza od Agnieszki, bo ma inną psychikę, taka jest... mocna. Na tym się kończy. Marysia (wnuczka - przyp. red.) zaczęła jeździć, jeździła w szkółce Tlałki, jednak później zniechęciła się.


Rozmawiała: Agnieszka Szymaszek