Menu

Współpraca

Zaloguj się

Jeżeli nie posiadasz jeszcze konta w naszym serwisie, zarejestruj się już teraz.
Zapomniałeś hasło? Kliknij tutaj.

Artykuły

Jestem jak ten halny wiatr

Dodano: Wtorek, 10 styczeń 2012 / Ilość wyświetleń: 3767- Pochodzi pani ze starego, mocnego góralskiego rodu.

- Tak. Pochodzę z rodziny Majerczyków po ojcu, a po matce - z Gutów Mostowych. To jest bardzo silna rodzina. Dom, w którym mieszkam, wybudował mój pradziadek. Z siedmioma synami wybudował 7 takich pięknych domów. Miał też córki, którym również wybudował domy. One wyjechały, ale on złożył te domy i zawiózł im. To bardzo silna rodzina, silne geny, ród, który bardzo ciężko pracował, ale też bardzo walczył o to - bo tu była bieda niesamowita na Podhalu - żeby się kształcić. Stryj mojej mamy był lekarzem ginekologiem w Stanisławowie, znał kilka języków, miał 2 kliniki ginekologiczne. Nazywali go Jaś Dobrotliwy, dlatego że raz w tygodniu przyjmował ludzi bez pieniędzy. Gdy przyjeżdżał na Podhale, również miał wyznaczony dzień, w którym przyjmował bez pieniędzy. W rodzinie kształcono jednego na lekarza, drugiego na księdza. Ja mieszkam w tym domu czarownym, który ma już 100 lat. Jest piękny, udało się go zachować, a jednocześnie przystosować do życia. Było nas dziesięcioro rodzeństwa: 8 dziewczyn i 2 chłopców. Nasza mama cały czas myślała o tym, jak tu nas kształcić. Wiedziała, że na Podhalu jest bardzo ciężkie życie, natomiast Jasiowi Dobrotliwemu może nie było lekko, ale prowadził inne życie. Mieliśmy gazdówkę. Mama zawsze mówiła do nas: "dzieci uccie się, uccie się, będzie wam troske lepiej".
Matka była takim motorem naszej rodziny. Ojciec był niezwykle inteligentny, ale jak to bywa z ludźmi inteligentnymi - muszą mieć jeszcze dar do roboty. A on tego daru ni mioł. I ja po nim odziedziczyłam brak daru do roboty. Taki dar do roboty po mamie odziedziczyły moje siostry: Józefina, Lusia. A ja jak ten wiatr halny, gdzie zawieje - raz jestem tu, raz tam. Byłam jedną z tych młodszych wśród rodzeństwa, starsze siostry nas wychowywały. One poszły z domu, myśmy zostali z mamą. Mieliśmy ok. 60 owiec, konie, krowy. Potem zaczęłyśmy uprawiać sport. Miałyśmy takie geny, bo nasz ojciec biegał na nartach. Miał też talent do śpiewania - śpiewał w chórze. Ale tego talentu nie odziedziczyłyśmy. Odziedziczyłyśmy za to talent do sportu. Ojciec był bardzo wysoki. Miał ponad 1,80 m wzrostu. Był to rosły, silny blondyn, typowy Słowianin. Natomiast matka miała piwne oczy. Guty pochodziły od Niemców, Majery - od Rumunów. Ojciec nie wiadomo dlaczego był biały i te moje siostry były bielusieńkie. Hania zakonnica, Jasia - miały włosy jak len bielusieńkie. Po ojcu odziedziczyłyśmy jasne włosy i niebieskie oczy. A Lusia i Bronia mają ciemne piwne oczy i Jagna Marczułajtis - moja siostrzenica - też ma ciemne oczy. Anita po matce też ma ciemne brązowe, piwne oczy. Pomieszane 2 rody - bardzo silne, mocne. Jesteśmy z dziada pradziada góralami. Stąd może nasza walka o Podhale. Żeby bronić Podhala. Bronić ziemi. Nie to, żeby nie dać, ale żeby ochronić. Na przykład architekturę Podhala. Jeżdżę dużo po świecie - widzę estakady, ślimaki. Ale są inne metody, którymi można to mądrze zrobić. Budowa węzła na "zakopiance" w Poroninie mnie nie dotyczy, bo mieszkam daleko od drogi, mojej strony też nie. Mnie interesuje, by dojechać szybko i sprawnie. Ale chodzi o to, żeby zrobić to jak najmądrzej. Inwestorzy powinni zapytać ludzi, którzy tu mieszkają. Myśmy każdy kawałek ziemi musieli wydrzeć. Wybierało się kamienie, orało się, skrudliło się. To była ziemia z dziada pradziada wyrywana z korzeniami. To była ciężka praca.

Nasz ród od początku był bardzo społeczny. Pradziadek, ten, który wybudował 7 domów, był wójtem. Ksiądz politykował, nadawał na legionistów. A cała rodzina Gutów Mostowych to byli legioniści. I pradziadek z chóru krzyknął, gdy ksiądz miał kazanie, a głos miał tubalny: "Jegomość! Wy tu nie politykujcie! Wy głoście słowo Boze". Ksiądz go wyprosił z kościoła. Nawet był pochowany poza cmentarzem. Jest w nas w coś takiego, że jesteśmy społecznymi osobami. Walczymy. Siostra Władzia była sołtysem, dyrektorem szkoły. Józia działa w Federacji Obrony Podhala. Natomiast moje życie tak się ułożyło... Ja po ojcu - to tu, to tam...

- Kiedy i właściwie dlaczego zaczęła pani ? oraz pani siostry uprawiać narciarstwo? Biegała pani na nartach, zajmując wysokie wyniki w zawodach ogólnopolskich.

- Lusia jeździła na nartach zjazdowych. Po kryjomu, bo nie mogła tego robić. Po kryjomu należała do klubu, chodziła na treningi, startowała, bardzo późno zresztą zaczęła, gdy miała 18 lat. Natomiast ja poszłam do klubu do Porońca, w domu było dużo dzieci, panowała bieda, nikt nie miał butów. Dostałam złamane buty, narty zbite, i na tych nartach zaczęłam biegać. Potem zaczęła Józia biegać, ale tylko dlatego, że ja bardzo dobrze biegałam. Zaczęłam biegać, zdobyłam Mistrzostwo Polski, a Józia była starsza ode mnie, skończyła szkołę, a poszukiwali zawodniczek. Stwierdzili, że skoro ja dobrze biegam, to moja siostra też będzie. I zamiast mnie powołać na obóz kadry, wzięli ją. W ciągu 3-4 miesięcy doszlifowała technikę. My na nartach uciekałyśmy z domu, żeby się pobawić, skoki robiłyśmy, biegałyśmy na stadionie. Ale w domu miałyśmy bardzo dużo pracy, bo mama sama by sobie nie poradziła. Miałyśmy taką manufakturę, trzeba było wypaść, nakarmić, ostrzyc owce. Matka to wysoko robiła, myśmy jej pomagały. Potem wełnę trzeba było wyprać, zawieźć do gręplarni, potem mama przędła tę wełnę na kołowrotku, a ponieważ była spracowana, miała ischias, bolały ją plecy, myśmy jej ten kołowrotek kręciły, a ona przędła.


Na tym kołowrotku pracowała mama Zofii. Dziś wiszą na nim medale, które Zofia wciąż zdobywa na zawodach - nie tylko narciarskich. Fot. Agnieszka Szymaszek.



Potem wełnę trzeba było wyprać, wysuszyć, ufarbować. Myśmy to wszystko robiły. Potem wyrabiałyśmy z wełny czapki, swetry, rękawiczki, a nasza mama to wszystko pakowała do takich dużych plecaków, zakładała na plecy, wyjeżdżała i musiała to sprzedać. Bo musiała nas utrzymać. Ojciec zarabiał niewiele. Trzeba było przeżyć i dziesięcioro dzieci wykształcić. Więc nie miałyśmy czasu na to, by trenować. Robiłyśmy to po pracy, wieczorami.

-Jak długo pani trenowała i startowała? Zdobywała pani czołowe miejsca w ogólnopolskich zawodach.

- Zawody ogólnopolskie wygrywałam, gdy byłam juniorką. Potem biegałam w kadrze, krótko byłam reprezentantką Polski - na Mistrzostwach Świata w Fallun, przygotowywałam się też do olimpiady w Sapporo. Zakwalifikowałam się, ale zamiast mnie wybrali doświadczone zawodniczki, m.in. Duraj. Więc nie udało mi się wyjechać. Byłam zawsze zdolna ruchowo. Jest tygrys czynu i tygrys refleksji. Ja jestem tygrysem czynu. Zawsze lubiłam sport. I bardzo ładnie technicznie biegałam, wszystkie mnie podglądały. Mama mówiła: "Zosia piyknie biega, tylko pomału". Bo tamte były takie zadziory. A ja pięknie, ładnie. Na olimpiadę pojechała moja siostra. Musieli dokonać wyboru. A gdybym pojechała, mogłyśmy wystartować 3 siostry, to byłby ewenement. Musieli dokonać wyboru, musiał jechać kierownik polityczny i zabrać 5 zawodniczek. Zadecydowano, że ja - jako że byłam studentką - pojadę na Uniwersjadę. Był to rok 1972. Zdobyłam tam 2 medale. Tak naprawdę więc powinnam być na tej olimpiadzie i czułam się przez to bardzo skrzywdzona. Ale zostało mi to wynagrodzone: w 2006 roku byłam na olimpiadzie w Turynie. Jestem terapeutką, rehabilitantką. I w ramach Misji Medycznej pojechałam jako rehabilitantka zawodników, z Jagną, z Sikorą. Patrzyłam na wszystko z drugiej strony - prowadzącej. Znałam sport, odczucia zawodników, umiałam ich poprowadzić. Jak się uprawa sport, to oprócz tego, że jest się dobrym, trzeba mieć trochę szczęścia. A mnie to szczęście jak gdyby trochę mijało. Pytali się, czemu ja wolniej biegam niż siostry? Godałam im: "no widzicie, no jak jo mogła dolecieć szybko do mety? One takie brzyćkie, to ich nikt nie zaczepiał, a mi chłopcy przeszkadzali". Rzeczywiście byłam ulubienicą dziennikarzy, bo zawsze uśmiechałam się i podobno byłam dosyć ładną zawodniczką, więc mnie zaczepiali, no a jak chłopcom odmówić, no jak?
Równolegle do biegania miałam wieli pociąg do nart zjazdowych. Może gdybym od początku trenowała na nartach zjazdowych, osiągnęłabym dobre wyniki. Ponieważ natychmiast, jak tylko zaczęłam jeździć, zrobiłam instruktora narciarskiego i natychmiast świetnie jeździłam. Te medale, które widać na kołowrotku mojej mamy - to medale z ostatniego czasu, nie z przeszłości. Ja bardzo się zezłościłam, bardzo mi było przykro, ponieważ oprócz pierwszej kwalifikacji na olimpiadę oszukano mnie po raz drugi: nie zostałam wysłana na próbę olimpijską w Innsbrucku, ale tylko dlatego, że zachorowałam. Przed wyjazdem na próbę olimpijską, a byłam przekonana, że na nią pojadę, bo wszystko na to wskazywało - tu zorganizowano zawody. Ja dostałam nowy sprzęt, plastikowy. Te narty w ogóle nie trzymały, ale postanowiłam, że to nie ma znaczenia, czy wygram, czy przegram, muszę te 10 km przebiec. Przegrałam tam bardzo dużo - ok. 5 lub 6 minut. Taka różnica czasu jest wręcz nieprawdopodobna. Te zawody to był sprawdzian przed próbą olimpijską, na którą wysłali inną zawodniczkę. Wtedy okropnie się zezłościłam. Odniosłam te narty do prezesa Polskiego Związku Narciarskiego, złamałam je przed nim i powiedziałam mu, żeby sobie sam na takich nartach biegał. Był on kiedyś trenerem Andrzeja Bachledy. Gdyby Andrzej Bachleda dostał na zawodach 10 sekund, to on jako trener zastanowiłby się, dlaczego czołowy zawodnik nagle dostaje 10 sekund. Ja się wtedy obraziłam. Bardzo wcześnie skończyłam biegi narciarskie. Wtedy zachwyciłam się narciarstwem zjazdowym. I wtedy zaczęła się moja miłość do Kasprowego Wierchu. Bo na Kasprowym byłam niemal codziennie. Biegi narciarskie długo "mnie bolały" - wyrzuciłam moje wszystkie medale. Miałam ogromną złość, ponieważ w nogach miałam dystans równy półtorej objętości kuli ziemskiej i ogromne możliwości, by zdobywać medale, a dopiero mogłyśmy zacząć. Ale często działa się według zasady "bij mistrza", a myśmy były zawsze niepokorne, pyskate, kłóciłyśmy się. Ale jeśli chodzi o trening, to nie schodziłyśmy z tego treningu, trudno nas było wygonić, byłyśmy bardzo pracowite. Ale gdy chcieli nam dawać jakieś proszki, myśmy je wyrzuciły. Byłyśmy trudnymi zawodniczkami. Jagna Marczułajtis też zresztą była trudną zawodniczką. Niewielu trenerów sobie z tym radzi. Naszą najwspanialszą trenerką była Stefania Biegun. Po niej niestety dostaliśmy zastępczych trenerów. Nie umieli nas tak okiełznać jak ona.

-A co ona miała w sobie takiego, że umiała was "okiełznać"?

- Była taka jak my. Ona nas rozumiała. Była bardzo pracowita, bardzo wymagająca i bardzo szczera. Bardzo dbała o nas, żebyśmy się uczyły. Myśmy się akurat uczyły. Ale inne dziewczynki skończyły tylko szkołę podstawową, ona je wsadziła do szkoły. Swój dom zamieniła w hotel. Mieszkałyśmy w jej domu. Ona nam rano robiła śniadanie, jajecznicę. Wcześnie rano o 5 rano biegła na Kondratową, bo tu nie było śniegu, z latarką robiła nam trasę. Była niezwykłą trenerką, zawodniczką - jedną z najlepszych zawodniczek biegowych. Dawała nam dużo ciepła, serca i naprawdę dobry trening. Niestety nastąpiła zmiana trenera. A stało się to w roku olimpijskim. Tak pechowo. Z nami coś się stało - w psychice zawodniczek. Zabrakło kapitana, który prowadził statek. Nikt o mnie nie walczył. Ona zawsze o mnie walczyła. Co było ważne - zawsze mi się wydawało, że ja byłam najważniejsza. I każdej dziewczynie z osobna tak się wydawało. Inni trenerzy... to już nie było to. Szkoda, bo już wtedy byłyby "Justynki Kowalczyk". Myśmy wtedy biegały na poziomie światowym, w klasie międzynarodowej mistrzowskiej. Byłyśmy w czubie. Były takie zawody Pucharu Świata w Szczyrbskim Plesie, gdzie Józefina wygrała. Czy Mistrzostwa Świata Juniorów, gdzie Władzia była 10. Byłyśmy blisko, ale brakowało oszlifowania tego talentu. I dosyć wcześnie skończyłyśmy. Ja zakończyłam karierę, bo się obraziłam. Zakończyłam karierę i zakochałam się w narciarstwie zjazdowym i Kasprowym. Ten Kasprowy był dla mnie takim symbolem. Z domu widziałam Kasprową Górę i jak na nią nie wyjechałam, to tu byłam chora. A jak wyjechałam na górę, to myślałam: "Boże, na dole mam tyle do zrobienia". I tak moje serce był rozdarte.
Od lat jestem instruktorem narciarstwa, mam tytuły Mistrza Polski amatorów w narciarstwie zjazdowych, Mistrza Polski trenerów i instruktorów w narciarstwie zjazdowym. W międzyczasie również biegałam. Przebiegłam np. Bieg Piastów - 50 km w czasie 2 godziny 48 minut. Cały czas jestem czynna sportowo. W tym roku obroniłam Mistrzostwo Polski w tenisie amatorów. Uprawiam też skialpinizm, również startuję w zawodach.

- Jakby się pani czuła, gdyby nagle zabrano pani narty?

- Tak sobie kiedyś myślałam, gdy skręciłam nogę: czy wolałabym mieć unieruchomioną rękę czy nogę... I doszłam do wniosku, że nogę, bo wtedy wózkiem bym jeszcze dojechała. Sportowcy się nie poddają, sportowiec w takiej sytuacji potrafiłby inaczej ułożyć sobie życie. Znalazłabym inny sposób, by się odnaleźć. Narty są wielka moją miłością. Gdy ja stanę na nartach, wszyscy nazywają mnie Królową Śniegu. Ja na nartach - nie chwalę się - pięknie jeżdżę. Wszyscy się oglądają. Podobnie w tenisie. Mam tę miękkość ruchów. Tańczę na nartach. Mam czucie w nogach. I bardzo lubię uczyć ludzi jeździć na nartach.

Z zawodu jestem rehabilitantką. Pracowałam w Szrodimie w Zakopanem, potem w Szkole Mistrzostwa Sportowego. Teraz jestem rehabilitantką, leczę kręgosłupy. Jagna podczas Tańca z Gwiazdami też do mnie przyjeżdżała.

- Podobno była pani także aktorką w Teatrze Witkacego w Zakopanem

- Jestem bardzo zaprzyjaźniona z Teatrem Witkacego. Grałam w Towarzystwie im. Heleny Modrzejewskiej w Zakopanem. A w Teatrze Witkacego prowadziłam z aktorami zajęcia fizyczne przygotowujące ich kondycyjnie. Prowadziłam je przez kilka lat 2 razy w tygodniu. A potem dyrektor zadzwonił do mnie i zaproponował mi rolę w sztuce. Powiedziałam: "cymu nie!" Od urodzenia chciałam być aktorką. Wygrałam też Sabałowe Bajania w Bukowinie Tatrzańskiej. Tak że na pewno bym coś ciekawego robiła, gdyby mi nart zabrakło. Może zaczęłabym spisywać historię mojego rodu, może bym więcej czytała... Na pewno coś bym sobie znalazła.
Jestem podróżniczką. Udało mi się zwiedzić niemal cały świat. Tak jak mówiłam: moje siostry: robotne. A ja po ojcu: od karcmy do karcmy, od kraju do kraju, z jednego świata do innego. Byłam chyba we wszystkich stolicach, na wszystkich kontynentach; w Australii, w Indiach, Patagonii, Chile, Argentynie, Wenezueli, Ameryce Północnej, którą cała przejechałam. Chodzę po górach. Wyszłam na Mt Blanc, Matterhorn, wędrowałam po Himalajach ? wokół Annapurny i pod Annapurną. Sama zrobiłam remont domu. Skończyłam "budowlankę". Jestem cieślą wykwalifikowanym. Technikiem budowlanym! A cieśla to elita budowlana!


- Dziękuję za rozmowę

Rozmawiała: Agnieszka Szymaszek

Podczas trekkingu wokół Annapurny. Fot. Archiwum Zofii Majerczak-Rumińskiej.