Menu

Współpraca

Zaloguj się

Jeżeli nie posiadasz jeszcze konta w naszym serwisie, zarejestruj się już teraz.
Zapomniałeś hasło? Kliknij tutaj.

Artykuły

Marek Gajewski o swoim Kasprowym

Dodano: Poniedziałek, 20 luty 2012 / Ilość wyświetleń: 6907- Jak to się stało, że w twoim życiu pojawił się Kasprowy?

- Urodziłem się w Bielsku-Białej, ale ojciec był dyrektorem Zakładów Chemicznych w Oświęcimiu. Tam też spędziłem cudowne dzieciństwo, które pamiętam dużo lepiej niż poprzedni tydzień... Chodziłem w Oświęcimu do szkoły podstawowej i równolegle do szkoły muzycznej, którą ukończyłem; grałem na fortepianie. Gdy miałem 5 lat, rodzice przenieśli się do Krakowa i z tym miastem związałem swoje dalsze życie. Tu chodziłem do szkoły średniej - "dwójki", do Sobieskiego.

Na krakowskim Rynku. Fot. Archiwum Marka Gajewskiego


W domu - za sprawą ojca - zawsze była chemia. Poszedłem w ślady ojca. Studiowałem na Politechnice, na Wydziale Chemicznym, później, w związku z moim wyuczonym zawodem, rozpocząłem pracę w Instytucie Katalizy Polskiej Akademii Nauk; następnie w firmie prywatnej, która wytwarzała pochodnie. To była głęboka komuna. To w skrócie moje życie zawodowe. Skąd narty i Kasprowy? Narty wzięły się stąd, że w Oświęcimu, za komuny, tak jak we wszystkich większych zakładach, tak i w pracy mojego ojca był dość silny "socjal". Tego dziś się nie docenia. A ja pamiętam, jak wiele sekcji, kółek zainteresowań, związków mniej lub bardziej formalnych kręciło się przy tych zakładach pracy, które udostępniały pana kierowcę, autobus, bilety, lekką refundację, wczasy. Tego było naprawdę za komuny dosyć sporo. Rodzice chcieli, żebym zaczął jeździć na nartach i zapisali mnie jako małego pyrtka do takiej sekcji. Pierwszy mój poważniejszy wyjazd na narty to był Szczyrk, Skrzyczne. Pierwszy, większy wypadek mojego życia miał miejsce na trasie ze Skrzycznego. Ponieważ jestem człowiekiem sentymentalnym, to prawie każdy narciarski sezon zaczynam od wyjazdu do Szczyrku. I więcej w czasie sezonu już tam nie jeżdżę. Ale jak tylko pierwszy śnieg się pojawi, to nie jadę na swój Kasprowy, tylko do Szczyrku, tam gdzie zaczęła się moja zabawa z nartami.

- W jakim wieku zacząłeś jeździć?

- Miałem wtedy 5, 5 roku. Jeździłem z moją kochaną siostrą, która była starsza ode mnie o kilkanaście lat i nieporównywalnie lepiej ode mnie jeździła na nartach. I ona pierwsza wywiozła mnie na Kasprowy Wierch. Ten pierwszy wyjazd pamiętam doskonale. Większość pierwszych "Kasprowych" pamięta się, jako mgłę, z muldami większymi od człowieka, bo wtedy nie było ratraków. Tymczasem wtedy była piękna pogoda. To była jazda pomiędzy muldami.

Tak dawniej, po muldach, jeździło się na Kasprowym. Fot. Archiwum Marka Gajewskiego


Stąd pewnie pochodziła zupełnie niezła technika Polaków. Gdy później zacząłem jeździć w Alpy, ze zdumieniem stwierdziłem, że wszystkie alpejskie nacje, które miały znakomicie przygotowane stoki, wcale w swojej masie nie jeżdżą dobrze na nartach. Grupa ludzi, która jeździła w Polsce po tych "kalafiorach", naprawdę musiała mieć niezłą technikę, żeby sobie poradzić w tych warunkach. W związku z tym wyjeżdżając na Zachód mogła pokazać styl na znakomicie przygotowanych trasach. Do dziś dnia zresztą Polacy są nacją wyróżniającą się, jeśli chodzi o sposób i styl jeżdżenia oraz umiejętności narciarskie.

- ... Twój pierwszy Kasprowy?

- Wyjechałem z siostrą. Pamiętam wyjście z kolejki, pierwsze spojrzenie w dół, i to, co każdy przeżywa pierwszy raz będąc na Kasprowym, tzn. wrażenie niewiarygodnej ściany. Ściany, która jest nie do zjechania, czyli górnej części Kotła Gąsienicowego. Miałem wtedy absolutne przekonanie - oczywiście przekonanie 6-letniego dziecka - że nie jestem w stanie zjechać. Siostra jakoś ze mną zjechała. Wyjechałem wtedy na górę wyciągiem saniowym! Kiedy później skonfrontowałem to z historią Kasprowego - wszystko się zgodziło w datach. Mianowicie w 1957 bądź 58 roku na Kasprowym działał wyciąg saniowy. To były sanie ciągnięte na linach kołowrotem elektrycznym z połowy Kotła Gąsienicowego. Podjeżdżało się do takich stojących sań, siadało się, przykrywali cię baranicą i jechało się do góry! I tak te pojedyncze sanie kursowały. Wsiadało do nich od 6 do 8 osób. To jedno z najdziwniejszych wspomnień z mojej tzw. wczesnej kariery narciarskiej.

- A później?

- Gdy mieszkałem jeszcze w Oświęcimiu, organizowane były wycieczki, głównie w Beskid Śląski, najczęściej Szczyrk, okolice Porąbki, pamiętam też wycieczkę na Halę Boraczą. Ale polegało to na tym, że zakładało się narty na plecy, szło się cały dzień na halę i wykonywało się jeden zjazd. To była turystyka, ale wymuszona, bo nikt z nas wtedy nie myślał o turystyce. Młody człowiek nie chce bawić się w turystykę, chce jak najwięcej jeździć. Ale wtedy nie było takiej infrastruktury, wyciągów, jak teraz. Stało się po 3 - 4 godziny w kolejce, by wyjechać na Szczyrk. To była m.in. przyczyna, dla której ludzie gorzej wtedy jeździli. Poza tym, że sprzęt był gorszy. Po prostu ilość przejechanych wtedy kilometrów na śniegu była dużo mniejsza, niż teraz, bo nie było możliwości, aby w miarę szybko dostać się na górę.

- Jak to się stało, że Kasprowy stał się górą twojego życia?

- Każdy, kto ma skłonności do nart, w miarę rozwoju szuka coraz większych wyzwań. Na naszym podwórku po mniejszych pagórkach pojawia się Gubałówka, a potem - naturalną koleją rzeczy - Kasprowy. I wróciłem na Kasprowy w czasie moich studiów. Wtedy zaczęło się takie fajne, dobre, intensywne jedzenie. To były lata 1969 - 1975. W zasadzie celem każdego zimowego wyjazdu na 2 - 4 tygodnie było Zakopane, a w Zakopanem, to już tylko Kasprowy Wierch. Dlaczego? Wtedy może mniej doceniało się walory widokowe miejsca, bardziej myślało się o szybkości, o tzw. speedzie, a z czasem do tego doszła konstatacja, że to jest jednak bardzo piękne miejsce.

Na Kasprowym Wierchu. Fot. Archiwum Marka Gajewskiego.


- Jak wtedy wyglądała jazda na Kasprowym, kupowanie biletów, zatrzymywanie się na noclegi - ta cała otoczka? Ludzie? To był bardzo ciekawy czas dla Kasprowego.

- To był cudowny czas. Ale tak chyba wszyscy mówią o czasie swojej młodości. Ja ten pogląd podtrzymuję. Bo młodość to jest czas, kiedy człowiek bezinteresownie nawiązuje znajomości. Wydaje mi się, że to jest najcudowniejsze. Bo, jak we wszystkim, najważniejsi są ludzie. A wtedy tych ludzi "łykało się" pełnymi ustami. Garściami. A towarzycho - w sensie pozytywnym, które się przewijało przez Kasprowy, było dosyć wąskie. Oceniam, że było to 1000 - 2000 stałych bywalców Kasprowego. Poznać, rozpoznać, polubić ich, zawiązać znajomości, czasem nawet przyjaźnie - to nie była wielka sztuka. Bo czy się przyjechało na otwarcie kolejki 9 grudnia, czy na Sylwestra, to te twarze przewijały się, jak w takim młynie. Jedni wyjeżdżali, drudzy przyjeżdżali, ale tych miłośników Kasprowego nie było tak wielu. Z jednej strony wielu ograniczała bariera słynnego Kasprowego i mierni narciarze się tam nie pchali, a drugiej strony ci, co pokochali Kasprowy i tego bakcyla złapali, już nigdzie indziej nie chcieli jechać.

- 1000 - 2000 stałych bywalców to bardzo dużo.

- Nie tak wiele. Gdy się jeździ jak ja 55 lat na Kasprowym, gdy w przerwie odwiedza się restaurację, gdzie ktoś wódeczkę pije, na piwko zaprasza, to te liczby nagle zaczynają maleć... Oczywiście narty były osią tego wszystkiego i wyjście na narty w stanie mniej lub bardziej zdatnym - bo nie ma co się oszukiwać, że poza nartami wieczorami wesoło się spędzało się czas - było najważniejsze. Cena, jaką trzeba było zapłacić, czyli ranne wstawanie, była wysoka. Czyli jednym słowem miejscówki od numeru 18 do 32 były najbardziej w cenie, dlatego, że wtedy był system miejscówkowy. Po odejściu od kasy natychmiast za pierwszym odwróceniem się w kierunku holu zaczynał się handel. Mówiło się: "zamienię 10 na później" To był jeden wielki krzyk. Wszyscy krzyczeli. Były 2 źródła sprzedaży biletów: kasa i przedsprzedaż w biurze PKL-u oraz w Orbisie. Te Orbisowskie można było kupić z wyprzedzeniem nawet kilkudniowym na konkretny kurs, ale sposób sprzedawania tych miejscówek to opowieść n3 - 4 godziny. Oficjalnie były to miejscówki sprzedawane dla biur turystycznych, praktycznie była to wolna amerykanka.

Mandacik za zjazd z Pośredniego Goryczkowego. Fot. Archiwum Marka Gajewskiego.


- Wtedy chyba było znacznie więcej chętnych na wyjazdy na Kasprowy niż teraz. Jak dostawaliście do Kuźnic?

- Można było wjechać samochodem, tylko że bardzo niewielu ludzi miało wówczas samochód. Dla takich szczawików dwudziestokilkuletnich, jakim ja wtedy byłem, jedynym źródłem transportu był autobus. Pierwszy autobus wyjeżdżał do Kuźnic o ile pamiętam o 6.02. Był pełny, już się nie zatrzymywał na przystankach pośrednich i tym autobusem jeździli fanatycy, którzy przed wejściem stali na mrozie kilkudziesięciostopniowym, bo wtedy były jeszcze zimy jak ta lala. Później, po otwarciu kas, o godzinie chyba 7 z hakiem, towarzystwo wtaczało się do środka i kupowało miejscówki.

- W jaki sposób nauczyłeś się jeździć na nartach?

- W dzieciństwie jeździłem na kurs z zakładów chemicznych w Oświęcimiu, potem to już było samodoskonalenie przez błędy i wypaczenia. Doszedłem do poziomu, gdy nieźle sobie radziłem na nartach. Na początku lat 90 poczułem chęć sprawdzenia się, miałem wtedy ok. 40 lat. Odbyłem kurs na instruktora narciarstwa PZN, który miał miejsce na Skrzycznem, chociaż egzamin instruktorski zdawałem na Kasprowym Wierchu. W komisji był m.in. Adam Marasek, czasem to wspominamy. Kurs zrobiłem dla siebie, nie chciałem, by był to mój drugi zawód, po prostu chciałem udoskonalić swoją technikę jazdy i od tego czasu na zasadach towarzyskich "poduczałem" swoich znajomych, a też udało mi się kilku pędraków wziąć pod opiekę. Mam satysfakcję, ponieważ wśród dzieci, które zabrałem na Kasprowy, i których od zera uczyłem jeździć na nartach, jest już 2 instruktorów. Pamiętam też wzruszający moment, kiedy pewnego razu, jakieś 10 - 15 lat temu, wyjechałem na Kasprowy już jako instruktor, z uczniami. Zauważyłem starszego pana, który zapinał narty, takie dosyć już archaiczne. Przyjrzałem mu się i rozpoznałem w nim swojego instruktora narciarskiego z okresu dziecięcego. To był pan Miłoś z Oświęcimia. Podszedłem do niego, a miałem odznakę PZN w klapie, i zapytałem, czy mnie pamięta. On na to, że absolutnie nie. Powiedziałem: "pan był moim nauczycielem narciarskim". A on z dumą: "jakże się cieszę..."

Na Kasprowym, jako instruktor z jednym ze swoich podopiecznym - Aleksem. Fot. Archiwum Marka Gajewskiego.


- Jak to się stało, że miłość do nart i Kasprowego jest cały czas żywa? Wielu ludzie po studiach w trakcie lat pracy, zapomina o swoich pasjach.

- Wynika to ze sposobu życia, jaki wybrałem, dosyć dziwnego... Przez to, że mam wiele namiętności i pasji życiowych, a to żeglarstwo, a to tenis, który też uprawiam od kilkudziesięciu lat, szachy, to trochę mało czasu mi zostało na resztę życia... dla tego tak może moje losy osobiste się potoczyły... Całe swoje życie tak kombinowałem, żeby nie odejść od swoich zainteresowań, i udało mi się. Do dziś robię to, co lubię.

- Trudno streścić w wywiadzie 55 lat bytności na Kasprowym i narciarstwa, ale gdybyś mógł powiedzieć, co przez te lata najbardziej zapamiętałeś, co jest ci najbardziej bliskie, co cię tam ciągnie?

- Teraz głównie sentyment, ale zawsze ciągnęło mnie wyzwanie, bo Kasprowy był zawsze wyzwaniem. Kasprowy dawniej był inną górą niż w tej chwili. Mówi się, że góra ściera się w czasie. Tak jak mówiłem, pierwsze moje wrażenie, gdy zobaczyłem ścianę w Dolinie Gąsienicowej, było wielkie. Teraz widzę taką sobie średnio nachyloną trasę bez specjalnych trudności. To jest efekt skali - jak się jest małym, to wszystko jest duże i strome, a druga rzecz - technika spowodowała, że ta góra jest nieporównywalnie łatwiejsza do zjazdu niż teraz. Dawniej to była walka w potężnych głębokich muldach z jednej strony oberwanych, z drugiej - oblodzonych. Jakie mam wspomnienia? Normalnej walki. Jeśli chciało się jechać technicznie, nie zsuwać się, trzeba było mieć stalowe nogi, technikę, która na to pozwalała, i dobrze przygotowany sprzęt. Po przejechaniu Kotła Goryczkowego, gdy stawało się pod Pośrednim Goryczkowym, i popatrzyło się na to "kartoflisko", którym się zjeżdżało, to człowiek miał satysfakcję...
Poza tym wtedy nie było punktu odniesienia. Wyjazdy za granicę nie wchodziły w rachubę, jeśli już, to w Tatry Słowackie, gdzie było trochę podobnie jak na Kasprowym. Przełom nastąpił w latach 70. Zaczęły się pierwsze wyjazdy do Austrii, Szwajcarii, otwarcie na świat. I wtedy okazało się, że to narciarstwo może inaczej wyglądać, dawać satysfakcję z przyjemności, a nie ciężkiej pracy i wyczynu. Ale sentyment pozostał. Jestem człowiekiem sentymentalnym i nie wstydzę się tego. Te znajomości, przyjaźnie, sytuacje z dawnych czasów, pozostały w mojej pamięci, i będą zawsze. I żadne Alpy mi tego nie dały. W Alpy wyjeżdżało w wąskich gronach, już zdefiniowanych. A Kasprowy to było miejsce, gdzie poznawało się ludzi. A życie polega na szukaniu. Zdarzyły mi się także na Kasprowym bliskie znajomości, zauroczenia, miłości... Jeździłem na nartach nieco lepiej niż większość moich znajomych. Udzielałem dziewczynom wskazówek. A dziewczyny zawsze lgną do takich "instruktorów". Wieczorem wino, rozmowy w towarzystwie... To zbliżało.

- Podkreślasz to, że liczą się ludzie, i na Kasprowym wielu ich spotkałeś. Możesz wymienić takie osoby, które najbardziej utkwiły ci w pamięci, najbardziej charakterystyczne dla tego środowiska?

- Pamiętam Kasprowy jako miejsce tzw. dobrego towarzystwa. Na przykład wiele osób znanych głównie ze świata aktorskiego. Pamiętam Wiesława Gołasa. Byłem świadkiem ostatniego upadku Aliny Janowskiej, która przewróciła się na skręcie pod Pośrednim Goryczkowym i już nie wstała, zaczęła wzywać pomocy. Byłem przy niej pierwszą osobą. Połamała się. Za każdym razem w kolejce widziało się co najmniej 5 - 6 twarzy znanych z gazet, telewizji. W tej chwili bardziej prominentni nie jeżdżą na Kasprowym, świat połknął tę elitę, czy elitkę. A ówczesna elita przyciągała wszelkiego rodzaju dorobkiewiczów. Zakopane lat 70 i 80 to było Zakopane badylarzy, prywaciarzy, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Osób, którym swoim sprytem w tych ciężkich czasach udawało się jakoś płynąć na powierzchni, i którzy chcieli wydawać swoje ciężko zarobione dutki. Zakopane było do tego znakomitym miejscem. W tej chwili zmienił się skład socjalny osób bywających w tym mieście. Zakopane stało się dużo bardziej powszechne. Przyjeżdża dużo więcej ludzi, ale są to osoby bardziej przypadkowe, którzy przyjeżdżają raz, dwa razy i to wszystko. A dawniej Zakopane miało swoich stałych bywalców, którzy nie byli mieszkańcami Zakopanego ani Podtatrza.
Szczególne wspomnienia....Do końca życia będę miał w pamięci nocne zjazdy z Kasprowego. W latach 80 miałem firmę, która wytwarzała pochodnie. Zawsze przywoziłem do Zakopanego wiązankę, Siłą rzeczy stałem się więc organizatorem takich zjazdów. Polegało to na tym, że jeździło się cały dzień, później czekało się do zamknięcia restauracji, a gdy ostatni toprowiec pojechał na tzw. inspekcję tras, i zapadał zmrok, piło się szampan lub piwko, zapalało się pochodnie i zjeżdżało się z Kasprowego w ich blasku. Są to momenty absolutnie niezapomniane, magiczne. Góry po zmierzchu mają zupełnie inną atmosferę niż świetle dnia i dziennym rejwachu, kiedy tysiące ludzi jeździ tam i z powrotem. To wyjątkowe przeżycie, gdy kilka osób w ciszy przy mniej lub bardziej gasnących pochodniach zjeżdża na dół. Wspomnę też takie dni, gdy była tak gęsta mgła, zwłaszcza po świeżym opadzie śniegu, że zjeżdżało się tylko i wyłącznie na wyczucie. Mgła i brak kontrastu powodują zaburzenia błędnika. To dziwne i fantastyczne uczucie, kiedy nie masz świadomości, czy jedziesz, czy stoisz... Takich niezapomnianych chwil jest dużo, dużo więcej...

Klimatyczne zdjęcie z Gubałówki. Fot. Archiwum Marka Gajewskiego.


- Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała: Agnieszka Szymaszek